English version of this text

Powrót do Polski

Wstęp
Oboje rodzice mojego ojca umarli zanim się urodziłem. Poza siostrą ojca i jej najbliższymi nie mamy kontaktu z nikim z tej części rodziny. Dodatkowo, nikt nie pamięta skąd pochodziła rodzina ojca, ani też jak brzmiało nasze nazwisko zanim zostało zamerykanizowane.

Rodzice mojej matki, oboje pochodzący z Polski, stanowili bardzo ważną część mojego dzieciństwa. Mieszkali w domu naprzeciwko naszego. Pamiętam jak pomagałem babci w kuchni kiedy szatkowała kapustę w wielkiej drewnianej misie, czy też przy wycinaniu ciasteczek w kształcie księżyca, serca czy rąbu. Dziadek miał zawsze trochę słodyczy dla mnie i mojego brata.

Jako dziecko wiedziałem, że moi dziadkowie przybyli do Ameryki z innego kraju. Jednak tak jak dla większości dzieci i dla mnie nie była to interesująca sprawa. Nigdy ich o to nie pytałem, oni sami też nie opowiadali. Mówili do mnie po angielsku, między sobą zaś w jidisz. Wydaje mi się też, że czasami rozmawiali po polsku. Mój dziadek umarł w 1970 roku w wieku 69 lat. Moja babka, chorowała już wtedy na raka i zmarła kilka lat później. W wieku lat 12 nie miałem już dziadków.

Ciężko mi powiedzieć kiedy zacząłem interesować się historią mojej rodziny. Pamiętam rozmowy z ciocią Różą o tym jak wyglądało życie w “starym kraju”. Opowiadała o strasznej biedzie. Mówiła, że pamięta czasy, kiedy w domu nie było dosłownie niczego do zjedzenia. Nie brzmiało to zachęcająco, ale intrygowało mnie to miejsce na ziemi. Wiedziałem, że mój dziadek z rodziną przybyli do Ameryki długo przed wybuchem drugiej wojny światowej, nie miałem jednak pojęcia, czy inni członkowie rodziny mieli również tyle szczęścia.

Kilka lat temu zabrałem się wreszcie do “poszukiwań”. Pojechałem do Archiwum Narodowego na Varick Street (w Nowym Jorku – przyp. tłumacza) i udało mi się odnaleźć manifest pokładowy statku, na którym przypłynął do Ameryki mój dziadek z rodziną. Jak się okazało, jego ojciec przybył do Ameryki w 1913 roku, pozostawiając w kraju żonę i siedmioro dzieci. Planował, że po zaoszczędzeniu pieniędzy sprowadzi resztę rodziny. Z niejasnych do końca powodów pozostali jej członkowie dołączyli do niego dopiero w 1923 roku. Dodatkową informacją, jaką uzyskałem z dokumentów statku była nazwa miasta, z którego przybyli – Szczebrzeszyn. Poszperałem trochę w Internecie i okazało się, że to miejsce w dalszym ciągu istnieje! Znajdowało się w południowo-wschodniej Polsce, niedaleko Lublina. Ku mojemu zdziwieniu w dalszym ciągu stała tam synagoga, chociaż teraz używana jako dom kultury. ?ródła podawały, że część Żydów przeżyła wojnę. Zdecydowałem, że pojadę zobaczyć jak to miasteczko wygląda dzisiaj. Miałem też nadzieję, że w trakcie wizyty uda mi się zdobyć jakieś informacje na temat rodziny. Jak nazywali się moi pradziadkowie? Czy mój dziadek miał liczną rodzinę w miasteczku – ciotki, wujów, kuzynów? Jeżeli tak, to co się z nimi stało? Czy przeżyli wojnę? Czy ktokolwiek z nich żyje?

Dzień 1(26 maja 2000)
Dziwnie się czułem lądując na lotnisku w Warszawie. Krajobraz Polski był bardzo zielony i lekko pagórkowaty. Powiedziałbym nawet, że był piękny. Przypominał mi w pewien sposób stan Connecticut. Spodziewałem się raczej, że będzie ponury i zimny. Nie po raz ostatni podczas tej wyprawy moje wcześniejsze wyobrażenia okazały się zupełnie błędne. Jednak kiedy zniżaliśmy się do lądowania, kiedy widziałem zielone pola nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że są one czerwone. Gdziekolwiek nie spojrzałem, widziałem krew. Nie mogłem przestać myśleć o rzezi tylu niewinnych ludzi. Wiedziałem, że podczas wojny zginęło również wielu Polaków, jednak krew, którą widziałem wszędzie dookoła była krwią żydowską. (Oddzielam tutaj Polaków od Żydów, pomimo tego, że ci ostatni żyli w Polsce przez większą część tysiąclecia. Niestety, ten podział był zawsze częścią życia Żydów w Polsce i większości Europy)

Kierowca odebrał mnie z lotniska i po krótkiej jeździe znalazłem się w hotelu Bristol. Jest to bardzo elegancki i wspaniale odrestaurowany przedwojenny hotel. Bogato zdobiony, bardzo europejski. Zrobiłem sobie krótki spacer na rynek Starego Miasta, który również wyglądał na dobrze zachowany. Dopiero później dowiedziałem się, że Warszawa prawie w całości została zniszczona. Szacuje się, że 84% miasta zostało zrównane z ziemią. Rynek Starego Miasta został odbudowany tak starannie, że wygląda tak samo jak w 1939 roku. Nie miałem o tym pojęcia. Niestety pozostała część miasta została zbudowana bez dbałości o smak architektoniczny. Miasto wygląda tak, jak sobie wyobrażamy komunistyczne, powojenne budownictwo: szare bloki betonu bez żadnego charakteru czy polotu.

Tego dnia, nieco później postanowiliśmy wspólnie z Peterem zobaczyć cmentarz żydowski i inne pozostałości przedwojennej żydowskiej Warszawy. Po krótkiej jeździe taksówką znaleźliśmy się przy cmentarzu. Otaczał go wysoki, ceglany mur. Czarna, metalowa brama była zamknięta. Był piątek po południu i cmentarz był zamknięty z powodu szabatu. Nigdy nie udało nam się zobaczyć go odwiedzić, jednak słyszeliśmy, że jest wspaniale zachowany. Widocznie Warszawa miała wystarczająco dużo dobrych dróg i Niemcy nie musieli brukować ich żydowskimi nagrobkami, jak to robili w tak wielu miejscach. Przy cmentarzu znaleźliśmy pomnik poświęcony warszawskim Żydom zamordowanym przez hitlerowców. Otoczony był nieładnym, typowo sowieckim skupiskiem bloków mieszkalnych. Pomnik zupełnie nie korespondował z otoczeniem, dodatkowo było widać, że jest zupełnie zapomniany i opuszczony. Jednak była to pierwsza rzecz jaką widzieliśmy, która była dowodem na istnienie kwitnącej tu kiedyś społeczności żydowskiej. Niedaleko cmentarza znajdował się Umshlagplatz. To miejsce, z którego Żydzi z getta warszawskiego byli wysyłani do komór gazowych w Treblince. Duży pomnik ustawiony jest w miejscu rampy kolejowej. Po przeciwnej stronie ulicy stoi budynek, który wtedy służył jako dowództwo SS – świadczy o tym tablica na murze. Potem weszliśmy na spory otwarty teren znajdujący się w centrum byłego getta. Jest tu pomnik poświęcony Żydom, którzy tu zginęli, bądź zostali wywiezieni i zabici w innych miejscach. Po getcie nie ma zupełnie śladu– zostało ono zrównane z ziemią po powstaniu w 1943 roku. Po krótkim odpoczynku w hotelu wróciliśmy do żydowskiej części miasta do jedynej zachowanej synagogi w Warszawie. Peter i ja zostaliśmy zaproszeni do wzięcia udziału w celebrowaniu szabatu dzięki jego koneksjom z Estee Lauder. Fundacja Laudera działa bardzo prężnie ratując zabytki kultury żydowskiej przed zagładą. Wspomaga ona pokaźnie utrzymanie synagogi i znajdującej sie nieopodal szkoły żydowskiej. Kiedy w piątkowe popołudnie wkraczaliśmy do tej starej świątyni mieliśmy uczucie bliskości z naszymi przodkami. Msza, w której uczestniczyło około 25 osób była odprawiana w stylu ortodoksyjnym. Szczerze mówiąc nie rozumiałem za wiele z tego co się tam odbywało, było to jednak wspaniałe uczucie. Peter recytował kadisz (modlitwa za zmarłych – przyp. tłumacza), jako że tego dnia przypadała rocznica śmierci jego ojca. Po mszy zostaliśmy zaproszenie na szabasową kolację. Peter był wyraźnie gościem honorowym, chociaż byli też inni Żydzi z różnych części świata. Synagoga działa jak magnes przyciągając Żydów odwiedzających miasto. Powiedziano nam, że co piątek turyści z całego świata uczestniczą w takiej kolacji. To był wspaniały sposób przedstawienia żydowskiego życia w Warszawie. Pomimo tego, że żyje tu tylko kilka tysięcy Żydów (przed wojną mieszkało ich w tym mieście ponad 300 tysięcy) miło jest widzieć, że ta maleńka społeczność utrzymuje wiarę przodków przy życiu.
Cóż za dzień!

Dzień 2 (27 maja 2000)
Na Dworcu Centralnym, z pomocą Adama – naszego przewodnika, kupiliśmy bilety do Krakowa. Pociąg był czysty, chociaż dosyć stary. Było gorąco – pewnie koło 25 – 30 stopni. W pociągu nie było jednak klimatyzacji. To niesamowite, jak człowiek wyobraża sobie, że takie udogodnienia są oczywiste. W naszej dwu i pół godzinnej podróży mijaliśmy wiele małych miasteczek położonych wśród pięknego, polskiego krajobrazu. Wyglądało to jakby cały kraj składał się z maleńkich, rodzinnych gospodarstw rolnych. Czasami widzieliśmy zgiętych przy pracy na polu ludzi albo orkę, z wykorzystaniem koni!

Przybyliśmy do Krakowa, wzięliśmy taksówkę na Stare Miasto i zameldowaliśmy się w hotelu Elektor, mieszczącym się w bardzo ładnym, przedwojennym budynku. Udało nam się nawet znaleźć przewodnika, który zgodził się spędzić z nami popołudnie oprowadzając nas po Starym Mieście.

Kilka minut później pojawił się Krzysztof, który poprowadził nas na tę fascynującą wędrówkę. Większa część Starego Miasta była i oczywiście pozostaje, nie żydowska. Żydzi zamieszkiwali głownie obrzeża miasta, które teraz leżą w jego granicach.

Nasza wyprawa skupiła się w związku z tym na historii Polski. Dzielnicę żydowską mieliśmy zwiedzać za kilka dni. Rynek Wielki w Krakowie jest piękny i tętniący życiem. Opleciony jest wianuszkiem kawiarenek i tłumem ludzi przechadzających się we wszystkich kierunkach. Zupełnie jak w innych, bardzo starych miastach europejskich. Zwiedziliśmy kilka kościołów – każdy piękniejszy i bardziej zdobny od poprzedniego. Następnie poszliśmy na Wawel, skąd królowie rządzili Polską przez wieki. Kolację zjedliśmy w jednej z nowych krakowskich restauracji, serwującej dania według starych, kilkusetletnich przepisów. Ja delektowałem się kaczką z jabłkami, a Peter łososiem. Jedzenie było tak samo dobre jak w restauracjach, w których jedliśmy wcześniej, zaś obsługa była wspaniała. Podczas całej wizyty zdarzyło nam się kilkakrotnie zetknąć z typową obsługą z czasów komunizmu (opryskliwą i niechętną klientom), jednak w większości wszyscy, których spotykaliśmy byli mili i uprzejmi.

Dzień 3 (28 maja 2000)
Poznaliśmy się z innym przewodnikiem - Jakubem, którego rodzina od dziesiątków lat mieszkała w Krakowie. Byli oni jedną z nielicznych rodzin żydowskich, która nie tylko przetrwała wojnę, ale też wróciła do miasta. Postanowiliśmy przeznaczyć jeden dzień na wizytę obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu.
Jazda do Oświęcimia zabrała nam około godziny. Obaj z Peterem byliśmy bardzo zdziwieni, kiedy okazało się, że obóz znajduje się w samym środku miasta. Wcześniej wydawało nam się, że miejsce tak straszliwe musiało być położone gdzieś w odludnej części kraju. Jeszcze jeden mit zburzony.

Najpierw zwiedziliśmy obóz Auschwitz I, który początkowo służył jako obóz dla polskich żołnierzy. Pomimo swojej nazwy, będącej jednoznacznie kojarzącej się z Holokaustem, był on przeznaczony głównie dla nie-Żydów. Żydzi umieszczani byli zaś w obozie w Brzezince (Birkenau), zwanym Auschwitz II. Przez bramę z napisem “Arbeit Macht Frei” (Praca czyni wolnym) znaną z tak wielu filmów dokumentalnych przechodziłem zupełnie odrętwiały. W barakach zbudowanych z czerwonej cegły znajdują się różnorakie ekspozycje.
Zdziwiłem się widząc drzewa i trawę rosnące w obozie. Spodziewałem się tutaj zupełnej martwoty, braku jakiejkolwiek formy życia.
To był słoneczny, ciepły dzień, dookoła śpiewały ptaki, a powietrze pachniało świeżością. Łatwo można zapomnieć co się w tym miejscu wydarzyło dopóki nie zobaczy się stosów butów, walizek, okularów, garnków, patelni i innych pozostałości po bestialsko zamordowanych. Ogrodzenie z drutu kolczastego, tak jak i wieżyczki obserwacyjne pozostały nienaruszone. Jeden z baraków, zdaje się że numer 11, używany był przez SS jako sala tortur, głównie dla polskich więźniów politycznych. Ludzie byli głodzeni na śmierć, dusili się w pokojach bez wentylacji. Dziedziniec budynku służył do wykonywania egzekucji. Znajdowały się tu również cele o wymiarach mniej więcej 50 na 50 cm, do których upychano nawet cztery osoby. Musiały one tak stać dniami i nocami. Nie było wentylacji, okna, nie można było usiąść. Ten barak wykorzystywał również doktor Mengele do wykonywania eksperymentów medycznych na ludziach. Nie mogłem uwierzyć w to, że to wszystko działo się naprawdę i że ktokolwiek był w stanie przetrwać to wszystko. Większość nie miała szansy.
Piec w krematorium jest rekonstrukcją z ocalałych fragmentów oryginalnego pieca. Niemcy próbowali zniszczyć ślady zbrodni kiedy alianci zaczęli zbliżać się do obozu.
Nie potrafię opisać uczuć i myśli, które przebiegają całego człowieka stojąc przed tym piecem.

Następnie przejechaliśmy do obozu w Brzezince. Położony niedaleko Auschwitz I, był miejscem masowych mordów Żydów. Teren obozu jest ogromny. Zbliżając się do głównej bramy widać tory kolejowe prowadzące do środka. Kiedy pociąg się zatrzymywał, ludzki ładunek wyładowywany był na peron, kobiety oddzielane od mężczyzn. Potem odbywała się selekcja. Nadających się do pracy gnano do baraków. Jednak około 75% kierowano od razu do komór gazowych. Staliśmy na tym peronie, w tym właśnie miejscu! Do komory gazowej nie było stąd dalej niż 400 metrów.
Staliśmy tak obaj wiedząc, co czuli ci, którzy stali tu kiedyś przed nami. Było nam zimno z przerażenia, pomimo tego, że był to piękny, gorący dzień.
Weszliśmy do kilku baraków. Te, w których przetrzymywano mężczyzn zbudowane były z drewna, bez żadnej izolacji. Tylko kilka z nich ocalało. Baraki kobiece zbudowano z czerwonej cegły. Przy wejściu do baraku znajdował się piec na drewno, który miał za zadanie ogrzać całe pomieszczenie. Nie wyglądał na zbyt funkcjonalny.
Spało sie na drewnianych pryczach, na których musiało zmieścić się nawet ośmioro więźniów.
Obaj widzieliśmy wcześniej zdjęcia więźniów leżących na pryczach, jednak dopiero kiedy widzi się to osobiście, czuje się to zimno, ten tłok, to robactwo...
Toalety znajdowały się w osobnym budynku i stanowiły zwyczajną drewnianą latrynę z 20 dziurami.

Obóz w Birkenau używał czterech krematoriów. Trzy zostały wysadzone przez uciekających Niemców, jedno zdetonowali wcześniej więźniowie przed zakończeniem wojny. Jedyne co po nich pozostało to kupa gruzu. Widać jednak schody wiodące do tzw. „przebieralni” i „łaźni”. Nie ma już dachu, więc z góry widać w całości komorę gazową. Po raz kolejny staliśmy tam struchlali z przerażenia wyobrażając sobie niewinne kobiety, dzieci, staruszków schodzących po schodach w to straszne miejsce.

Przy końcu obozu, niedaleko krematoriów znajduje się pomnik. Na cokole przytwierdzone są tabliczki z tekstem w językach krajów, z których przywieziono tutaj ludzi na śmierć. Tekst brzmi następująco: „Niech na zawsze miejsce to pozostanie krzykiem desperacji i ostrzeżeniem dla ludzkości. Tutaj hitlerowcy zamordowali około półtora miliona mężczyzn, kobiet i dzieci, głównie Żydów, z wielu krajów Europy. Auschwitz-Birkenau 1940-1945".

Dzień 4 (29 maja 2000)
Dziś rano spotkaliśmy się znowu z Krzysztofem. Tym razem miał nam pokazać pamiątki kilkusetletniej kultury żydowskiej w Krakowie. Pierwsza wzmianka o ulicy żydowskiej datowana jest na początek XIV wieku. Z biegiem lat jednak, Żydzi zostali umieszczeni poza miastem, w miejscowości nazwanej Kazimierz. Dzisiaj jest to dzielnica Krakowa, w której znajduje się najwięcej pamiątek ich kultury.

Pierwszym naszym przystankiem była Stara Synagoga. Tuż za nią znajduje się cmentarz żydowski z nagrobkami liczącymi wiele setek lat. W czasie okupacji większość nagrobków została przez Żydów przewrócona i zakopana, w obawie przed Niemcami. Po wojnie odkopano je i ponownie ustawiono. Jednak wiele nagrobków jest zniszczonych. Te, które nie nadawały się do restauracji, umieszczono w pamiątkowej mozaice na wewnętrznej ścianie muru cmentarnego.

Krótki spacer po tej starej żydowskiej dzielnicy wiódł nas przez kilka synagog, stary rynek żydowski do jeszcze jednej synagogi, zwanej “Tempel”. Budynek został dokładnie odnowiony i robi niesamowite wrażenie. Wspaniałe, żywe kolory, lśniące lakierem drewniane rzędy ław….

Po krótkim marszu dotarliśmy do ulicy wzdłuż której stały dziwnie znajome budynki. Krzysztof wytłumaczył nam, że tutaj Steven Spielberg kręcił słynną scenę likwidacji getta. Znałem film, jednak do tej chwili nie uświadamiałem sobie, że opowiada on historię Żydów krakowskich. i oto jesteśmy tutaj, nie tylko widząc te budynki na własne oczy, ale również rozpoznając wiele ujęć z filmu. Jest taka scena: podczas likwidacji getta mały chłopczyk ratuje Żydówkę przed oddziałem SS. Wpycha ją pod małe schody prowadzące do sutereny. Właśnie stoimy przed tymi schodami! Pojechaliśmy również do fabryki, w której Oskar Schindler uratował ponad tysiąc Żydów. Dzisiaj fabryka zajmuje się elektroniką, ale brama wjazdowa jest ta sama, co za czasów wojny.

Stąd, było już tylko kilka kroków do rezydencji Amona Goetha, komendanta obozu w Płaszowie, dokąd zagnano Żydów z krakowskiego getta. Ktoś mieszka w tym budynku! Niewyobrażalne jest, że ktoś może chcieć mieszkać w domu z taką historią!
Dzisiaj nie ma już śladu po obozie. Został tylko olbrzymi teren porośnięty trawą oraz pomnik upamiętniający tysiące pomordowanych.
W drodze powrotnej do hotelu przejeżdżamy obok zachowanego fragmentu muru getta. Niemcy zaprojektowali mur tak, żeby wyglądał jak ustawione obok siebie żydowskie nagrobki. Chodziło o to, żeby Żydzi zrozumieli, że getto będzie dla nich miejscem wiecznego spoczynku.

W hotelu spotkaliśmy się z Adamem, naszym przewodnikiem z Warszawy.
Przyjechał do Krakowa żeby zabrać nas na ostatnią część naszej wyprawy, do miasta mojego dziadka – Szczebrzeszyna. Wyjechaliśmy z Karkowa około 14:00. Planowaliśmy dojechać do Zamościa, miasta położonego około 20 kilometrów od Szczebrzeszyna, przenocować tam i następnego dnia rano rozpocząć zwiedzanie. Po kilku godzinach jazdy postanowiliśmy zatrzymać się na kawę. Okazało się, że najszybciej i najłatwiej było stanąć przy McDonaldzie. W środku była grupa około 30 dzieci na szkolnej wycieczce. Kiedy weszliśmy, a dzieci usłyszały, że mówimy po angielsku zaczęły szeptać i śmiać się w głos. Nasz przewodnik wyjaśnił nam, że są zaaferowane widokiem Amerykanów. Uśmiechnęliśmy się do nich i pomachaliśmy im. Gdy usiedliśmy przy stoliku dzieciaki okrążyły nas i zaczęliśmy rozmowę – z Adamem jako tłumaczem. Dzieci znały tylko kilka słów po angielsku (teraz dzieci w Polsce zaczynają się uczyć angielskiego). Pierwsza rzecz, jaką chciały wiedzieć to czy znamy jakieś gwiazdy filmowe. Przez następne dziesięć minut mieliśmy super zabawę z tymi dziećmi. Robiliśmy sobie nawzajem zdjęcia, stroiliśmy miny....
Odjechaliśmy stamtąd po długich pożegnaniach. To było wspaniałe doświadczenie. Dzieci były bardzo dobrze wychowane, grzeczne i bardzo, bardzo radosne.

O 20:00 dojechaliśmy do Zamościa. Pomimo zmęczenia nie mogłem przestać myśleć, że dopóki jest jeszcze jasno i Szczebrzeszyn jest tylko kilkanaście minut drogi stąd, może moglibyśmy pojechać tam jeszcze dzisiaj? Adam zgodził się oczywiście. Pojechaliśmy, a ja niemal wychodziłem ze skóry, z ciekawości jak wygląda to miasto, które chciałem zobaczyć od tak wielu lat.

I nagle, wcześniej niż się tego spodziewałem, minęliśmy znak z nazwą SZCZEBRZESZYN! Pierwsze, co zwróciło moją uwagę była wielka fabryka wyglądająca na opuszczoną. Okazało się, że jest to cukrownia ożywiająca się na jesieni, kiedy jest skup buraków cukrowych.
Kilka chwil później znaleźliśmy się na rynku starego miasta. Zaczynało się ściemniać, w związku z czym postanowiliśmy odnaleźć tylko synagogę. Po kilku chwilach zatrzymaliśmy samochód przed budynkiem, który pomimo braku jakichkolwiek znaków sugerujących, że jest to bożnica, emanował wręcz „żydowskością”. To trudne do wytłumaczenia, ale obaj mieliśmy to samo wrażenie. Wysiedliśmy i podeszliśmy do budynku. Przy wejściu, na ścianie wisiała tablica w trzech językach: polskim, hebrajskim i jidisz, mówiąca o tym, że budynek ten był kiedyś synagogą. Obeszliśmy dookoła budynek nie mogąc się nadziwić, że ten symbol tętniącej tu kiedyś życiem społeczności żydowskiej ciągle stoi w tym mieście.
Mój dziadek i jego rodzina kiedyś uczęszczali do tej świątyni! To niesamowite uczucie stać tak przed tym budynkiem!

Niestety, zrobiło się zupełnie ciemno i musieliśmy wracać do Zamościa. Po raz kolejny byłem oszołomiony luksusem hotelu. Za równowartość 100 dolarów dostaliśmy do dyspozycji olbrzymi apartament z dwoma łazienkami i oknami wychodzącymi na Rynek! Hotel Orbis Zamoyski był pięknie zdobiony, pokoje były wysokie na 4 metry, wszędzie było czysto i elegancko. Samo miasto również zrobiło na nas wielkie wrażenie. Zamość był piękny jak z obrazka! Przepiękne kamienice okalające Rynek, różne kolory ścian, niesamowite wręcz detale architektoniczne. Po bardzo późnej kolacji położyliśmy się spać w oczekiwaniu na jutrzejszą wizytę w Szczebrzeszynie.

Dzień 5 (30 maja 2000)
Po śniadaniu wymeldowaliśmy się z hotelu i ruszyliśmy w stronę Szczebrzeszyna. Chcieliśmy być w mieście już o 9:00 rano, jako że najpierw planowaliśmy wstąpić do archiwum i postanowiliśmy być tam tuż po otwarciu biura. Zatrzymaliśmy się przed dobrze utrzymanym, złotym w kolorze budynkiem po środku rynku. Weszliśmy do archiwum, gdzie Adam przedstawił urzędniczce nasz cel wizyty. Nie wyglądała na zachwyconą. Poprosiła o udowodnienie, że jestem spokrewniony z osobą, której dokumentów poszukiwałem. Osłupiałem. Nigdy bym nie przypuszczał, że trzeba przedstawić dowody na to, że mój dziadek jest moim dziadkiem! Jednak po prośbach Adama i wyrysowaniu przeze mnie „na szybko” drzewa genealogicznego mojej rodziny, co miało zmiękczyć jej serce, pani urzędniczka okazała się całkiem uprzejma i pomocna. Całą następną godzinę spędziła na przeglądaniu kolejnych starych rejestrów w poszukiwaniu informacji na temat mojej rodziny. Księgi były przechowywane tuż za jej biurkiem, w starym, drewnianym regale. Nie mogłem sie nadziwić, że tak cenne dokumenty przechowywane są w takich warunkach. Jakim cudem nikt ich przez ostatnie 100 lat nie ukradł, nie spalił, nie zaginęły w czasie wojen, nie zostały zniszczone przez Niemców?

Wiedziałem, że mój dziadek urodził się 1 czerwca 1900 roku. Mieliśmy szczęście, bo najstarsze dokumenty znajdujące się w tym archiwum pochodziły z 1900 roku.
Urzędniczka wyjęła rejestr i odnalazła odpowiedni wpis w ciągu minuty. Oto był, napisany po rosyjsku, akt urodzenia mojego dziadka! Pani z archiwum przetłumaczyła zapis na polski, zaś Adam na angielski.
„Józef Klajner, syn Chaima lat 30 i Frejdy lat 29. Urodzony 29 maja 1900 roku.” Zaraz, zaraz. On się urodził 1 czerwca.
“Nie – powiedziała zdecydowanie pani urzędniczka – Tu jest wyraźnie napisane 29 maja”. Był więc to błąd w zapisach, w co wątpię, albo dziadek pomylił się podając później datę urodzenia. Tak czy inaczej było to dość niesamowite: być w Szczebrzeszynie prawie dokładnie 100 lat od urodzin mojego dziadka i dowiedzieć się na dodatek, że urodziliśmy się tego samego dnia!

Spędziliśmy jeszcze trochę czasu przeglądając inne księgi i znaleźliśmy akty urodzenia trzech braci mojego dziadka: Natana, Chaima i Dawida. Z jakiegoś powodu nie mogliśmy odnaleźć wpisów dotyczących jego sióstr: Róży, Berty i Moli. Znaleźliśmy jeszcze wielu Klajnerów w starych księgach, ale nie udało nam się połączyć ich z moją rodziną. Myślę, że musieli być spokrewnieni, jednak w związku z tym, że w archiwum nie było wcześniejszych dokumentów, nie byliśmy w stanie ustalić poprzedniej generacji, co mogłoby dać nam odpowiedź. Starsze akta (1872-1899) przechowywane są w Zamościu. Te sprzed 1872 znajdują się w Lublinie.
Wyczerpaliśmy możliwości poszukiwań w archiwum szczebrzeszyńskim. Zanim jednak opuściliśmy to miejsce zapytałem, czy mógłbym sfotografować księgę otwartą na akcie urodzenia mojego dziadka. Po zakryciu sąsiadującej strony (myślę, że z powodów poufności danych osobowych) urzędniczka zgodziła się. Rozstaliśmy się w miłej atmosferze. Ja wychodziłem z nadzieją, że pani urzędniczka pomoże również innym “turystom”, którzy przyjadą tu po mnie.

Naszym następnym przystankiem była miejska biblioteka, gdzie spodziewaliśmy się znaleźć inne dokumenty mogące nas zainteresować. Szybko przekonaliśmy się jednak, że nie ma tam nic ciekawego. Spotkaliśmy tam jednak kobietę, która usłyszała nas tłumaczących cel naszej wizyty bibliotekarce. Po krótkiej rozmowie z Adamem pani Bożena Rembisz, bo tak się nazywała, powiedziała nam, że jej przyjaciółka pochodząca ze Szczebrzeszyna napisała książkę o tutejszych Żydach. Zaprosiła nas do domu, żeby nam dać telefon do swojej znajomej. Byliśmy oszołomieni. Poznaliśmy tą kobietę 5 minut wcześniej, a ona zaprasza nas do domu! Nie takiego przyjęcia spodziewałem się w Szczebrzeszynie. Tak naprawdę, to obawiałem się, że spotkamy się z obojetnością, a nawet wrogością. Jak bardzo się myliłem!

Jej dom był skromny, jednak wręcz sterylnie czysty. Bożena zaoferowała nam sok, kawę, wodę, po czym przyniosła tabliczkę czekolady. Kiedy myśmy pili, ona wyciągnęła stare fotografie oraz kenkertę jej matki. Bożena mieszkała sama. Jej syn, o którym opowiadała z niesamowitą dumą, przebywał w Stanach Zjednoczonych, gdzie studiował na Uniwersytecie Michigan. Zanim wyszliśmy, powiedziała nam o innym znajomym, który być może będzie w stanie pomóc nam w poszukiwaniu moich żydowskich korzeni. Zostaliśmy wysłani do pana Leszka Kaszycy, właściciela zakładu fotograficznego.

Bardzo szybko odnaleźliśmy wspomniany zakład. Kiedy Adam opowiedział właścicielowi o celu naszej wizyty, wyjął on spod lady duży plik zdjęć. Większość z nich przedstawiała cmentarz lub inne pozostałości kultury materialnej Żydów w miasteczku. Okazało się, że ten człowiek, polski katolik interesował się historią Żydów w Szczebrzeszynie. Był w kontakcie z pozostałymi przy życiu Żydami szczebrzeskimi, mieszkającymi dzisiaj w Izraelu, Kanadzie i Stanach Zjednoczonych. Przy udziale finansowym tychże zajmował się cmentarzem żydowskim, który po wojnie popadł w ruinę. Był też w Izraelu, by spotkać się z żyjącymi tam szczebrzeszakami żydowskiego pochodzenia. Niestety, po jakimś czasie strumyczek funduszy z zagranicy wysechł zupełnie, a pan Kaszyca nie był w stanie zajmować się cmentarzem bez żadnej pomocy. Wydawał się być przygnębiony tym, że pozostali przy życiu Żydzi szczebrzescy nie interesowali się nim i cmentarz znowu zaczął zarastać chwastami.
Kiedy opuszczaliśmy zakład fotograficzny było wczesne popołudnie.
Postanowiliśmy wrócić do Zamościa w celu odnalezienia dokumentów mojej rodziny pochodzących sprzed 1900 roku. Weszliśmy do biura, w którym trzy kobiety siedziały za biurkami przywalonymi stertami papierów. Księgi archiwalne piętrzyły się na podłodze. Całe biuro wyglądało jakby zostało przed chwilą przeniesione z lat 60-tych. Telefony z tarczą, stare i niefunkcjonalne meble, powgniatane metalowe szafy i ani śladu komputera.
Adam przedstawił urzędniczkom cel naszej wizyty. Po dość długiej dyskusji z kierowniczką tłumacz wyjaśnił mi, że te panie nie pomogą nam, chyba, że mamy zgodę z centrali w Warszawie. Nie mogłem w to uwierzyć. Wszystkie dokumenty były tuz przed nami, wystarczyło po nie sięgnąć. Poprosiłem Adama, żeby poinformował urzędniczki, że przyjechałem tutaj aż z Nowego Jorku i że uiszczę wszystkie opłaty bez względu na ich wysokość. Nic z tego! Kierowniczka była uparta. Powiedziano mi, że powinienem złożyć aplikację, zapłacić równowartość 30 dolarów, a oni zbadają księgi i przyślą mi odpowiedź pocztą! Nie miałem wyjścia. „Aplikacją” okazała się czysta kartka papieru, na której polecono mi napisać imię, nazwisko i krótką informację na temat osób, których danych poszukiwałem. Musieliśmy też pójść do banku, gdzie zapłaciłem 30 dolarów i z potwierdzeniem wpłaty wróciłem do archiwum. Chyba muszę czekać i liczyć, że jakaś wiadomość może nadejdzie.

Po obiedzie w Zamościu pojechaliśmy z powrotem do Szczebrzeszyna. Po raz kolejny spotkaliśmy panią Bożenę. Tym razem wybrała się z nami na spacer po mieście. Pokazywała nam różne ciekawostki, które mogły wzbudzić nasze zainteresowanie.
Ja postanowiłem zadzwonić do wujka Natana, żeby dowiedzieć się pod jakim adresem mieszkał mój dziadek.
I oto stoję na rynku w Szczebrzeszynie i z telefonu komórkowego dzwonię do wujka, który mieszka na Florydzie. Kiedy zapytałem go o adres, bez chwili zastanowienia powiedział: „Rynek 21”.

Zaczęliśmy szukać numeru 21. Ku mojemu zmartwieniu okazało się, że od tamtych czasów zmieniła się numeracja domów, niektóre parcele zaś są dzisiaj niezabudowane. Udało nam się jednak ustalić gdzie mniej więcej dom pod numerem 21 mógł się znajdować. Również architektura sąsiednich domów dawała wyobrażenie, jak tamten dom musiał wyglądać. Prawie wszystkie domy były piętrowe, zbudowane z cegły, pokryte tynkiem. Mimo więc, że nie znalazłem domu mojego dziadka, stałem na ulicy, przy której mieszkał!
Wyobrażałem sobie to miejsce inaczej: jako małą, drewnianą chałupę. Pewnie film „Skrzypek na dachu” miał duży wpływ na to, jak to widziałem.

Przed wyjazdem do Warszawy Bożena chciała, żebyśmy poznali jeszcze jedną jej znajomą – panią Jurczykowską. Była już piąta po południu. Bożena spędziła z nami większość popołudnia. Przeszliśmy przez rynek i weszliśmy na podwórko, małego, białego domu. Przyjazna, starsza pani zaprosiła nas do środka. Przywitała nas wesoło i posadziła przy kuchennym stole.
Po chwili pojawił się pan Jurczykowski. Wyciągnął do nas dłoń w powitalnym geście. Brakowało mu kilku palców. Dłonie były spracowane i dowodziły, że jego życie nie należało do łatwych. Oboje z żoną wyglądali na osoby koło siedemdziesiątki. Po jakimś czasie zjawił się pan Kaszyca z synem. Tak więc siedzieliśmy przy tym kuchennym stole cała grupą: ja, Peter, Adam, Bożena, państwo Jurczykowscy i pan Kaszyca z synem. Czy ktoś się tego spodziewał?

Nie wiem dokładnie co Adam powiedział, ale pan Jurczykowski wyszedł w pewnym momencie by powrócić ze szkicownikiem w czarnej okładce. Wyjaśnił Adamowi, że dwa lata temu postanowił szkicować z pamięci całe miasto tak, jak wyglądało w 1935 roku. Otworzył notes i zaczął przewracać strony. Rysunki ołówkiem były wspaniałe. Strona za stroną wypełnione były niesamowitymi szkicami Szczebrzeszyna sprzed 65 lat. Pan Jurczykowski otworzył notes na szkicu rynku. Pomimo tego, że domy nie były ponumerowane, pamiętał gdzie kto mieszkał. W pierwszym mieszkała rodzina nazwiskiem Dawid. W drugim była cukiernia Warmana. W kolejnym był sklep spożywczy Szmula. Dalej Berger i jego sklep obuwniczy. Fascynujące było, jak wyraźnie wszystko pamiętał. Flajszerowie byli właścicielami dużej, zdobionej kamienicy (która istnieje do dzisiaj i przy której zrobiłem sobie zdjęcie). Byli posiadaczami młyna i najbogatszą rodziną żydowską w miasteczku.
Niestety, nikt z zebranych przy kuchennym stole nie przypominał sobie nazwiska Klajner.

Po jakiejś godzinie poczuliśmy się na tyle swobodnie, że poprosiliśmy Adama, żeby zapytać naszych gospodarzy, czy zechcieliby opowiedzieć o czasach wojny. Nie wiedzieliśmy jak na to zareagują. Czy zechcą otwarcie mówić o tamtych czasach? Może się zezłoszczą? Po raz kolejny Polska nas zaskoczyła. Nie tylko nie rozzłościli się, ale raz zapytany, pani Jurczykowska snuła jedną opowieść za drugą. Widzieliśmy jak bardzo przeżywa każdą z tych historii, z których trzy zasługują na szczególną uwagę.

1. Przy głownej ulicy miasta był zakład krawiecki. Pani Jurczykowska była wtedy małą dziewczynką, miała 11, może 12 lat. Właśnie skończyła kupować igły i nitki i wychodziła ze sklepu. Gdy tylko wyszła na ulicę usłyszała „Halt, Halt”!
Niemiecki żołnierz pchnął drzwi i wpadł do sklepu. Usłyszała strzały. Żołnierz zamordował właśnie całą rodzinę, kiedy ona stała tuż za ścianą, na chodniku.

2. Pani Jurczykowska pamięta, że działo się to w połowie wojny. Pamięta jak szła przez rynek i minęła kilkunastoletniego żydowskiego chłopca. W chwilę później niemiecki żołnierz strzelił do niego bez żadnego powodu. Chłopiec żył jednak, doczołgał się do ściany, o którą mógł się oprzeć. Nikt mu nie pomógł, jako że znaczyłoby to pewną śmierć. Leżał tak ponad godzinę. Niemiec wrócił i zauważył, że chłopiec w dalszym ciągu żyje. Wyjął pistolet i strzelił. Tym razem chłopak umarł.

3. Szczebrzeszyn przed wojną miał 8000 mieszkańców, z czego Żydów było 3000. Niedługo po zajęciu Polski przez Niemców rozpoczęły się deportacje. W roku 1942 Żydów było już 2000.
Pewnego jesiennego wieczoru, kiedy pani Jurczykowska miała 13 lat Niemcy spędzili wszystkich pozostałych przy życiu Żydów, pognali ich na cmentarz żydowski, zmusili do wykopania głębokich dołów i wszystkich zastrzelili. Ciała spadały do dołów...
Mała dziewczynka i jej brat przyglądali się temu z oddali. Byli świadkami całej masakry.
Nie chciało nam się wierzyć własnym uszom. Nawet teraz, po sześćdziesięciu latach widać było ból na jej twarzy, gdy wspominała ten dzień.
Peter i ja czytaliśmy wiele wspomnień z czasów wojny, mówiących o brutalności hitlerowców. Teraz rozmawialiśmy z kimś, kto sam jej doświadczył.
Nagle wszystkie opowieści o Holokauście stały się jakby bardziej prawdziwe. To spotkanie miało taką samą siłę, jak wizyta w Oświęcimiu.

Dochodziła prawie 20:00. Przed nami była jeszcze długa droga do Warszawy. Wymienieliśmy się numerami telefonów. Nasi gospodarze obiecali poinformować nas, jeśli natrafią na informacje dotyczące mojej rodziny.
Nawet jeśli nigdy się nie odezwą będę im dozgonnie wdzięczny za ich pomoc, dzięki czemu ta podróż była tak wspaniała!

Przed wyjazdem z miasta poszliśmy jeszcze z panem Kaszycą i jego synem na cmentarz żydowski. Zaczynało się ściemniać. Powietrze stało się chłodne i wilgotne. Po kilku stopniach weszliśmy na duży teren. Chwasty były tak wysokie, że praktycznie zarosły wszystkie groby. Przedzieraliśmy się przez chaszcze. Przydałaby się maczeta! Po chwili natknęliśmy się na pierwszy z trzech małych, kamiennych znaczników. W ten sposób oznaczono miejsca masowych grobów, o których opowiadała nam przed kilkunastoma minutami pani Jurczykowska. Pan Kaszyca mówił, że przed końcem wojny Niemcy wykopali i spalili wiele zwłok, żeby zatrzeć ślady swojego okrucieństwa.
Wiele jednak ciał w dalszym ciągu znajduje się w tych miejscach.
Cóż za przerażające miejsce!

Pozostała część cmentarza była w równie złym stanie. Wiele nagrobków kompletnie pokrywał mech, a inne były zupełnie nieczytelne wskutek działania wody. Niektóre przewrócone i połamane. Były też jednak takie, które zachowały się całkiem dobrze. Niestety, zapisane były po hebrajsku, a my nie mieliśmy ani wystarczających umiejętności, ani czasu żeby próbować odcyfrowywać je.
Wszyscy zasmuciliśmy się nad tragicznym stanem tego miejsca ostatniego spoczynku, które służyło ludziom przez tyle setek lat.

Kiedy wyruszyliśmy w drogę była już 21:00. Mieliśmy jeszcze jeden przystanek: wyjeżdżając ze Szczebrzeszyna zauważyliśmy tablicę oznaczającą granicę miasta. Była to biała tablica z napisem Szczebrzeszyn przekreślonym czerwoną linią. Peter wysiadł z samochodu i zrobił zdjęcie.

Do hotelu w Warszawie dotarliśmy dopiero na pierwszą w nocy. Obaj byliśmy wykończeni. Rano Adam odwiózł nas na lotnisko. Podziękowaliśmy mu za jego pomoc, pożegnaliśmy się i po godzinie byliśmy już w drodze do domu.

Post Scriptum (09 czerwca 2000)
Patrząc teraz na powody, dla których wybrałem się na tę wyprawę, czyli odnalezienie śladów mojej rodziny, muszę powiedzieć, że niewiele osiągnąłem. To prawda, jestem trochę rozczarowany. Jednak od mojego powrotu z Polski minał dopiero tydzień i jeszcze nie przestałem wierzyć, że otrzymam list z archiwum w Zamościu.
Jak pisałem już wcześniej, do Polski jechałem spodziewając się niewiele dobrego. Chyba najbardziej obawiałem się, że zetkniemy się z antysemityzmem. Jeżeli ludzie, których w naszej podróży spotkaliśmy mogą być reprezentatywni dla całego narodu polskiego, to nie mogliśmy się bardziej mylić w naszych uprzedzeniach.
Nigdy nie zapomnę ludzi ze Szczebrzeszyna, którzy otworzyli dla nas swoje domy, starali sie nam pomóc i to dzięki nim ta podróż okazała się takim sukcesem.

Dlaczego piszę o sukcesie, skoro nie znalazłem informacji, których poszukiwałem?
Myślę, że dlatego, że odnalazłem łączność z moimi korzeniami bardziej namacalnie i emocjonalnie, niż bym kiedykolwiek przypuszczał, że jest to możliwe.
Czułem więź rodzinną kiedy stałem na rynku w Szczebrzeszynie i kiedy patrzyłem na akt urodzenia mojego dziadka w archiwum miejskim.
Obaj z Peterem czuliśmy się dumni z tego, że w małym stopniu reprezentujemy tych, którzy zostali pomordowani przez hitlerowców.
Oto my dwaj, jesteśmy w kraju, z którego Żydzi mieli na zawsze zniknąć.
I reprezentujemy kolejne pokolenia.

Perry Eisman
Tłumaczenie z angielskiego: Tomasz Pańczyk

POWRÓT